Wrażliwość czy tendencyjność – „Kości, które nosisz w kieszeni” Łukasza Barysa
Łukasz
Barys – współczesny pisarz pochodzący z Pabianic. Jest związany z takimi
pismami literackimi jak: „Topos”, „Wizje”, „Nowy Napis”. Debiutował tomikiem
poezji Wysokie słońce w 2020 roku. Tegoroczny zdobywca Paszportu
Polityki w dziedzinie literatury, nagrodę otrzymał za swoją debiutancką powieść
Kości, które nosisz w kieszeni. Książka zjednała sobie głosy krytyków
oraz znajdowała się na liście bestsellerów księgarni Empik.
W dotychczas opublikowanych recenzjach podkreśla
się doniosłość podejmowanego tematu – doświadczenia prowincjonalności. Miejsce akcji
powieści to niewielkie Pabianice, rodzinne miasto autora, w którego tkankę
wpisana jest wielokulturowość; podobnie jak w Łodzi, tak i tu mieszały się ze
sobą trzy narody: żydowski, niemiecki i, oczywiście, polski. Obecnie o
złożoności społeczeństwa przypominają tylko niektóre miejsca, w których
zachowało się wspomnienie minionych czasów. Takim miejscem jest chociażby
cmentarz żydowski. Co istotne, w Pabianicach funkcjonował w znacznej mierze
przemysł włókienniczy – a więc produkcja tkanin, odzieży, obuwia czy
galanterii; nie trudno wrócić więc skojarzeniami do obrazów znanych już choćby
z Ziemi obiecanej Władysława Reymonta czy jej ekranizacji w reżyserii
Andrzeja Wajdy. Opowieść Barysa jest jednak od nich różna. Autor stara się
pokazać czytelnikowi dzisiejsze Pabianice, wyrosłe niejako na kościach ludzi,
którzy je budowali. Trudno stwierdzić, czy Pabianice Barysa mają nas przerażać,
wzbudzać w nas odrazę czy też fascynować.
Piotr Sadzik podkreślał, iż motywy
pojawiające się w Kościach można było zauważyć już w utworach poetyckich
Barysa: „Obydwie te ścieżki twórczości zszywa w tym wypadku ścieg powracających
obrazów i motywów: krąg rodzinny, podatność życia na zranienie czy po prostu
obsesja śmierci, z której wykiełkowuje bogactwo nieoczekiwanych tanatycznych
figur”[1]. Są to więc główne problemy, wokół których koncentruje się
twórczość autora. Należałoby dodać do tego jeszcze swego rodzaju zabawę
szczątkami, resztkami, fascynację brzydotą i wszystkim, co ułomne. Kości,
które nosisz w kieszeni to opowieść mediumiczna – niejako pośrednicząca
między tym, co martwe, a tym, co żywe, próbująca pokazać związki między materią
przeszłości i teraźniejszością. Zdaje się jednak, że w tym budowaniu powiązań
między minionym a obecnym umyka wszystko, co ma charakter przyszłościowy.
Książka nie mówi nic o tym, co będzie, nie proponuje refleksji nad przyszłością
– a tym samym zdaje się nie zmierzać do niczego konkretnego. Sprawia to, iż
ciągoty Barysa do krytykowania społeczeństwa zostają na koniec niejako
zawieszone w próżni – rozmywają się w niebycie, same stając się niejako
przeszłością i kośćmi.
Względem Kości mam trzy zasadnicze
zarzuty. Pierwszy ma charakter gatunkowy. Podtytuł utworu brzmi bowiem Powieść.
Ten prosty kwantyfikator gatunkowy ukierunkowuje lekturę, zapowiada w pewien
sposób, czego czytelnik może się spodziewać. Nie chodzi tu oczywiście o realizm,
nie oczekujemy od Barysa powieści-panoramy ani tego, aby utwór miał charakter mimetyczny.
Dzisiaj, w przeciwieństwie do tego, o czym pisał Tatarkiewicz[2],
nie żądamy od powieści, aby powiedziała nam coś o naszym świecie, nie
oczekujemy jedynie wartości poznawczych i intelektualnych. Jednak jeśli autor
umieszcza tak brzmiący podtytuł, to spodziewamy się spójnej formy i konsekwencji.
W przypadku tego utworu jest to co najmniej mylące uzupełnienie, wprowadzające
czytelnika w błąd, a co więcej – krzywdzące dla samego odbioru książki.
Słuszniej byłoby określić propozycję Barysa mianem zbioru opowiadań, w którym przewijają
się ci sami bohaterowie, niezmienne pozostaje miejsce akcji oraz problematyka. Wydaje
się to o wiele zasadniejsze tym bardziej, że każdy z rozdziałów stanowi
samowystarczalną, autonomiczną i zamkniętą całość odnoszącą się do pewnej
kwestii z życia bohaterki.
Jeśli spojrzeć na Kości właśnie
jako na opowiadania, na pewno większa byłaby tolerancja na pewnego rodzaju
nieścisłości merytoryczne, a także nieuzasadnione momentami przeskoki czasowe
burzące wrażenie spójności. Powieść nie musi być dzisiaj oparta na porządku
chronologicznym, może opierać się oczywiście na porządku asocjacyjnym, jednakże
w przypadku utworu Barysa porządki te zostały ze sobą wymieszane. Z jednej
strony zdaje się, że autor chciał zachować względną chronologię – czemu miała
służyć postać dorastającej bohaterki-narratorki Uli, z drugiej chciał zająć się
konkretnymi aspektami życia jej i jej rodziny. Dało to niestety chaotyczny efekt.
Dwa nakładające się na siebie porządki zamiast stanowić ciekawy zabieg
kompozycyjny, obnażyły niedoróbki warsztatowe i stały się podłożem licznych
błędów merytorycznych i niespójności. Jak chociażby sytuacja, w której najpierw
jest mowa o tym, iż pies Filip pływać nie potrafi (bohaterka ma wtedy 14 lat),
ale kiedy była młodsza, ten sam pies nie miał już takich problemów i chętnie
wskakiwał do rzeki. W każdym razie zmiana podtytułu mogłaby korzystnie wpłynąć
na odbiór i ocenę książki. Co więcej, ulokowałoby to utwór Barysa w sąsiedztwie
Sklepów cynamonowych Brunona Schulza czy Skorunia Macieja Płazy. Forma
opowiadania nie wyklucza przecież ciągłości pomiędzy kolejnymi tekstami, jakie
znajdą się w zbiorze.
Nawet teraz nie potrafię znaleźć
odpowiedniego klucza do interpretowania książki Barysa. Konwencja realistyczna
nijak tu nie pasuje – mamy bowiem pierwszoosobową narrację prowadzoną przez
jedną bohaterkę, stąd jest to wizja silnie zsubiektywizowana. Tej interpretacji
zaprzeczają też liczne hiperbolizacje Uli na temat swojej patologicznej
rodziny. Czy chodzi w takim razie o groteskę? Wydaje się, że estetyka groteski
kłóci się tu z pojawiającymi się w książce licznymi diagnozami społecznymi, a
przynajmniej próbami ich czynienia.
Tutaj kwestia kolejnego zarzutu – merytorycznego,
czy też logicznego. Dyskusyjny jest już sam fakt, czy dziewczynka aby na pewno
pochodzi z rodziny patologicznej, skoro jej matka pracuje, na każde z trójki
dzieci przysługuje jej świadczenie socjalne, do tego renta babci, a potem dorabianie
przez samą Ulę. Co prawda matka nie ma szczęścia w miłości i ma w sobie wiele
ze stereotypu „madgi”, jednakże nie ma tu mowy ani o alkoholizmie i narkotykach,
ani o biciu czy długach komorniczych. Jest to raczej mało (lub średnio) zamożna,
rozbita rodzina, w której matka bardziej skupia się na sobie niż na dzieciach, ale
nie świadczy to jeszcze o patologicznej sytuacji. Wydaje się więc, że
patologiczność jest tu stanem urojonym, wyjaskrawionym i wyolbrzymionym przez
dorastającą dziewczynkę. Owej hiperbolizacji nędzy towarzyszą liczne opisy
brzydoty i brudu, tego, co ułomne, zaniedbane, zniszczone, lub czego zwyczajnie
nie ma. Skupianie przez bohaterkę uwagi na tym, co paskudne, przywodzi na myśl
skojarzenia z marnością i przemijaniem, co współgra z Uli zafascynowaniem
śmiercią.
Tym bardziej z dużą ostrożnością trzeba pochylać
się nad stwierdzeniami, które insynuują, że patologia XXI wieku to współczesne chłopstwo.
Budowanie etosu patologii jest wszak jednym z ulubionych czynności bohaterki,
jak również Barysa – który (nie do końca wiadomo, czy w geście wrażliwości, czy
groteski) „wkłada” w bohaterkę oprócz fascynacji Harrym Potterem J.K.
Rowlling także rozpływanie się nad Kamieniami na szaniec Aleksandra
Kamińskiego. Lektury przywoływane przez Barysa są w pewien sposób oklepane –
nie wydaje się, aby czternastoletnia dziewczynka potrafiła krytycznie
zastanawiać się nad losem bohaterów wymienianych przez siebie lektur, tym
bardziej uczęszczając do współczesnej szkoły, która nie ma nic wspólnego z
nauką krytycznego myślenia. Obok książek popularnych (fantastyki, książek młodzieżowych)
i lektur szkolnych Ula wymienia również prozę Franza Kafki, co zamiast zbudować
w czytelniku przeświadczenie o erudycji dziewczynki i jej ciekawości świata,
raczej nosi w sobie piętno tendencyjności.
Wszystko u Barysa zdaje się być pisane pod
tezę, po to, aby pokazać jakąś sztucznie wytworzoną wrażliwość na krzywdę ludzi
żyjących obok nas: „patologia ma nam coś do powiedzenia; patologia jest
wartościowa; patologia ma aspiracje” – zdaje się nam mówić. Jednakże zamiast zacierać
stereotypy, pokazywać niejednoznaczność zachowań ludzkich, często wynikających
z trudnych przeżyć, zamiast pokusić się o dopuszczenie do głosu tych myśli
bohaterki, które nie potwierdzają wymienionych tez, autor wręcz narzuca nam
interpretowanie jego szczegółowości w opisie świata jako wrażliwości, podczas
gdy są to dwie oddzielne kwestie. Przez nadmierne budowanie etosu patologii przedstawiane
obrazy tracą charakter i zaczynają przypominać argumenty rodem ze szkolnej
rozprawki.
W kontekście lektur wzmiankowanych bezpośrednio
warto też zwrócić uwagę na utwory przywoływane pośrednio, jak chociażby Opowieść
wigilijną Charlesa Dickensa, której duch wyraźnie wybrzmiewa w scenie
wigilijnej, gdzie zjawa babci przychodzi do domu wraz z dwoma towarzyszami.
Odwołania te są więc bardzo proste i dopasowane do poziomu kształcenia
bohaterki, jednak nie oszukujmy się – zawsze bardziej kształtuje nas to, co
czytamy sami, a nie to, co każe nam się czytać w szkole.
Mój kolejny zarzut jest natury feministycznej.
Liczne wzmianki w recenzjach o tym, iż bohaterka Barysa to „prawdziwa”
czternastoletnia dziewczynka, z krwi i kości, wydają się mocno naciągane. Warto
wspomnieć chociażby słowa Karola Maliszewskiego: „[Barys – uzup. KW] mówi
czternastoletnią dziewczynką. Jest nią naprawdę”[3]. Dziwne, że sądy
o tym, że dziewczynka ta jest „prawdziwa” (pobrzmiewa tu echo esencjonalizmu
płciowego), formułowane są przede wszystkim przez mężczyzn, którzy nigdy nie
doświadczyli bycia czternastoletnią dziewczynką zmagającą się z dojrzewaniem. Opinie
budowali więc jedynie na podstawie swoich wyobrażeń i obserwacji dorastających
dziewczynek, nie zaś z własnego doświadczenia – podobnie jak i Barys. Niestety w
książce nie udało się oddać problemów związanych z fizjologicznością kobiety.
Użycie w tekście raz na jakiś czas słów takich jak: „cipka”, „piersi”, „okres”
nie sprawi, że zaczniemy postrzegać Ulę z kobiecym ciałem. Nie ma tu istoty
dojrzewania – przypadłości związanych z miesiączkowaniem, zaskoczenia wywołanego
przez pierwszy okres i związanego z nim paraliżującego strachu. Bohaterka
Barysa jawi się czytelnikowi jako pozbawione płci dziecko. I chociaż odczuwa
wstyd i nie potrafi się odnaleźć w sytuacji, w której jej ciało ulega
przemianom, to jednak są to jedynie słowa i nie idą za tym żadne głębsze refleksje,
komentarze, konkretne obrazy, sytuacje.
Jedyna scena, która zdaje się przełamywać
(lub przynajmniej próbuje) tę niematerialność ciała Uli, to zmyślona wizja
pocałunku ze zmarłą Marianną, jaka ma miejsce w toalecie. Do problemów
fizyczności i biologiczności Uli dochodzi tu jeszcze istotna kwestia jej orientacji
seksualnej.
Mimo to nie da się pozbyć wrażenia, że
książka Barysa to kolaż różnych problemów, które jednak nie do końca się ze
sobą łączą: ludzie z marginesu, odmienna orientacja seksualna, postrzeganie
świata przez dziecko, wykluczenie przez rówieśników, samotność, lokalność i
namysł nad przeszłością. Jedynym, co spina te problemy w jedną opowieść – poza bohaterami
i miejscem akcji – jest powracająca metafora kości, pojawiająca się w książce
bardziej jako wtręt, nieznośnie wykrzykiwane słowa, które mają stworzyć mylne
wrażenie względnej spójności.
Najlepsze fragmenty książki to te z początkowych
opowiadań – dotyczące babci, farmy norek, którą miał dziadek, opowieści meliniary
Waci o Kafce. Później jednak jest już dużo gorzej. Barys nie zaprasza nas
bowiem do kontemplacji Pabianic, chociaż liczne opisy i nacisk położony na
krajobraz mogłyby o tym niejako świadczyć; nie zaprasza nas też do obśmiania
czy skrytykowania swoich bohaterów; zdaje się, że chciałby raczej, żebyśmy ich
zrozumieli, ale trudno zrozumieć kogoś, kto sam nie rozumie tego, czego doświadcza,
a taką bohaterką zdaje się być Ula.
Odniosę się jeszcze do kwestii języka,
która niejednokrotnie jest podnoszona przez recenzentów i krytyków. Karol
Maliszewski pisał o „niesłychanym” żywiole lirycznym i brawurowości[3].
W kontrze do tego plasują się stwierdzenia wspominanego już i przytaczanego
wyżej Piotra Sadzika, który swoją recenzję tytułuje Kości języka,
zwracając uwagę na skostnienie, a także pustą frazesowość języka powieści: „Zbyt
często pozoruje się tu zamaszystość językowych gestów, które pozostają jednak
zupełnie poprawne i uczesane, przypominając raczej realizację ćwiczenia na
zadany temat”[1]. Niestety pojedyncze zdania toną w niespójnej masie.
Mimo szczerych chęci nie widzę w książce
Barysa czegoś, co dałoby się ocalić po głębszym namyśle. Sama opowieść nie
zmierza do żadnej konkluzji, niejako podpowiadając nam, że tak jak po
poprzednich mieszkańcach Pabianic, tak i po wszystkich ludziach w ogóle zostaną
tylko kości, ale kości te nie przemówią, a co za tym idzie nigdy nie zrozumiemy
przeszłości. Dlatego zostają nam tylko fantazje, wymysły, fikcje i narracje.
Wszystko to sprawia, że prozie Barysa nie
da się ufać. Jest wyjaskrawiona, przegięta, w pewnym stopniu tendencyjna, a
przez to nieautentyczna, choć oryginalna w doborze obrazów. To swego rodzaju
kolaż ułożony z ziemi, kapsli po piwie i psich odchodów. Pytanie, czy tego
rodzaju nieścisłości, jakie wskazałam wyżej, nie są przypadkiem wystarczającym
dowodem na to, że nie jest to proza zasługująca na otrzymanie tak prestiżowej nagrody. Książka
Barysa ma wszelkie predyspozycje do tego, aby stać się pozycją „sezonową”, a to
nie rokuje zbyt dobrze.
Autor:
Kinga Wyskiel
Bibliografia:
[1] Piotr Sadzik, Kości języka,
źródło: https://www.dwutygodnik.com/artykul/9665-kosci-jezyka.html
[2] Władysław Tatarkiewicz, Postawa
estetyczna, literacka i poetycka, [w:] tegoż, Wybór pism estetycznych,
red. A. Kuczyńska, Kraków 2004, s. 181–187.
[3] Karol Maliszewski, źródło: https://www.znak.com.pl/ksiazka/kosci-ktore-nosisz-w-kieszeni-lukasz-barys-204482
Komentarze
Prześlij komentarz